Dla Leszka Koczota kalectwo nie jest przeszkodą w realizacji marzeń. Rzeźbi. Zagra w szachy na mistrzostwach świata w Szwajcarii.
- Postanowiłem sobie, że muszę zapomnieć o trudnościach, dzięki temu nauczyłem się pokonywać wszystkie bariery, jakie mnie otaczają - mówi Leszek Koczot z Tarnobrzega. Głucho-niewidomy szachista, rzeźbiarz, masażysta, miłośnik komputerów i wszelkich technicznych nowinek.
Dziś sam gotuje posiłki i prowadzi dom, choć pomaga mu mama, z którą mieszka. - Radzę sobie, mam dużo znajomych w Polsce. Często podróżuję sam. Choć jest jakiś strach, że coś złego może mi się przytrafić, to jednak wierzę, że zawsze można znaleźć dobre rozwiązanie.
Powiadają, że nadzieja umiera ostatnia. U Leszka nigdy nie była zagrożona. Zawsze wierzył, że los przyniesie coś dobrego, jeśli ma się tylko mocne przekonanie.
Życie nie rozpieszczało go, wręcz przeciwnie, od początku doświadczał kłopotów, przeszkód w postaci pogłębiającego się schorzenia, choroby. Mimo to dla postronnego obserwatora wiedzie życie ciekawe, czasem wręcz fascynujące.
KIEDY ZACZĄŁ TRACIĆ WZROK
Wszystko zaczęło się w Głuchołazach, na początku lat pięćdziesiątych, w małym miasteczku u podnóża Sudetów. Od urodzenia miał niedosłuch. Długo przez to nie umiał mówić. Pierwsze słowa pojawiły się dopiero w siódmym roku życia. Lekarze stawiali różne diagnozy, przeważnie nietrafne.
- Nikt nie powiedział mi wtedy o tym, że zanik widzenia podczas zapadania zmroku to coś niepokojącego, coś, czego nie powinno być. Medycyna nie była tak rozwinięta jak dzisiaj. Pierwszy aparat słuchowy dostałem dopiero w ósmej klasie podstawówki.
Długo trzeba było czekać, aby lekarze mogli zdiagnozować chorobę Asuchera, chorobę podwójnego kalectwa. Do dziś zresztą nie wiadomo jak skutecznie ją leczyć. A ona wciąż się pogłębia. Dziś kompletnie nic nie widzi i posiada szczątkowy słuch. Jego zmysłami są ręce.
Już jako dziecko zdradzał zdolności estetyczne. Na kółku plastycznym zajmował się malarstwem. Zaś w domu ojciec krok po kroku wprowadzał go w zaczarowany świat szachów, który miał stać się wkrótce jego światem. Kiedy miał dwanaście lat, historia wplątała jego rodzinę w wielkie przemiany nazywane przyspieszoną industrializacją i urbanizacją kraju. Na ich fali los rzucił go do Tarnobrzega, miasta nowych możliwości i nowych perspektyw.
MUSIAŁ PORZUCIĆ FOTOGRAFIĘ
Jako nastolatek grał w piłkę nożną i to z powodzeniem w juniorach Siarki Tarnobrzeg. Gościł też często ze swoim ojcem, zawodnikiem tego klubu, w sekcji szachowej. W szachowej lidze juniorów zajął nawet drugie miejsce. Jak na ironię ukończył szkołę zawodową z dyplomem fotografika. Pracował w zawodzie pięć lat. Powolny zanik wzroku wykluczył go z możliwości kontynuowania tej aktywności. Na leczenie było już za późno.
Nie załamał się. Miał już swoje pasje życiowe. Pierwsza to szachy. Pasją do szachów zaraził też dwoje swoich dzieci. Jego syn Kuba jako mały dzieciak, jeszcze w wieku trzech lat, grywał z nim w tę królewską grę, zaś córka Katarzyna od siódmego roku życia. Zaprowadził swoje latorośle do klubu Siarka i tam pokątnie trenował razem z nimi. Ponieważ okazały się bardzo utalentowanymi zawodnikami, korzystał na tym i on.
- W tym czasie trenował moje dzieci i mnie międzynarodowy mistrz szachowy z Ukrainy, Kalinin. Dzieci moje dotarły nawet do finałów mistrzostw Polski w swojej kategorii wiekowej. Mnie natomiast udało się wtedy nawet pojechać na zawody ogólnopolskie o puchar prezesa Polskiego Związku Niewidomych.
Zgłosiło się do niego Towarzystwo Przyjaciół Głucho-Niewidomych. Wyjechał za ich pośrednictwem nawet na Mistrzostwa Europy Głuchoniewidomych do Danii w 1997 roku. Po tych mistrzostwach jednak nadeszła przerwa, która trwała dziesięć lat.
W tym czasie pieniądze na swoje życie i rodzinę zarabiał jako chałupnik. Wykonywał szczotki dla spółdzielni niewidomych. Po przemianach systemowych w Polsce, a więc po 1989 roku spółdzielnie tego typu lawinowo upadały i Leszek stracił możliwości zarobkowe. Szczęście go jednak nie opuściło. Przypadkowo zadzwonił do tarnobrzeskiego Koła Polskiego Związku Niewidomych i dowiedział się o organizowanym kursie masażu. Wziął w nim udział i z powodzeniem pracował w tym zawodzie dziesięć lat, wykonując masaże w zorganizowanym przez Caritas ośrodku rehabilitacyjnym w Tarnobrzegu.
ODKRYŁ TALENT W RZEŹBIE
- Samodzielnie docierałem z domu do pracy, trasę miałem opanowaną jak szachownicę - mówi Leszek. Dobrodziejstwem nowych czasów były powstające wtedy organizacje pozarządowe. Jedna z nich zajęła się w Orońsku organizacją plenerów rzeźbiarskich.
- Przypadkowo mama przeczytała mi w nowo powstałym kwartalniku "Dłonie i Słowo" o takim przedsięwzięciu. Nie musiała czytać drugi raz, od razu wiedziałem, że to coś dla mnie. W sumie byłem w Orońsku osiem razy, zawsze latem. Jako dobry masażysta miałem siłę i czucie w rękach. Opiekun plenerów, profesor Ryszard Stryjewski poznał się na mnie i zrobił ze mnie dobrego gliniarza. Lepiłem z gliny najczęściej postacie związane ze sztuką sakralną, jak Mojżesz czy Chrystus Frasobliwy.
Prace Leszka Koczota zostały zauważone i wystawiane są w wielu miejscach. Jednym z nich jest więzienie w Pionkach, ale można je spotkać także w Łodzi, Lublinie, Warszawie, gdzie wędrują wraz z organizowanymi przez Towarzystwo Przyjaciół Głuchoniemych wystawami. Jedną z rzeźb można zobaczyć w tarnobrzeskim Zakładzie Opiekuńczo-Pielęgnacyjnym. Sam Leszek mówi, że rzeźba kształtuje jego wyobraźnię, wszak Chrystusa Frasobliwego nigdy w swoim życiu nie widział, a rzeźbę wykonał.
Dziś Leszek dalej rzeźbi, tylko już w drewnie, jako uczestnik terapii w tarnobrzeskim Warsztacie Terapii Zajęciowej przy ulicy Wiślnej. - Drewno jest trudnym tworzywem, glinę przecież zawsze można poprawić, a drewno już nie. Poza tym używam ostrych narzędzi i łatwo w związku z tym o skaleczenie. Mimo to mam już parę poważnych prac na sumieniu i ciągły zapał do pracy. Rzeźbienie pozwala mi myśleć o wielu przedmiotach i rzeczach z przeszłości, kiedy jeszcze widziałem i dzięki temu ciągle pamiętam je, jakbym je miał przed oczami.
TRENUJE PRZED MISTRZOSTWAMI ŚWIATA
Pobyt w tarnobrzeskim Warsztacie Terapii Zajęciowej jest na tyle stymulujący, że Leszek Koczot pasję artystyczną znów połączył z szachami. Za pośrednictwem udźwiękowionego komputera i programu Junior trenuje swoje debiuty, gambity czy całe rozgrywki. Wyjeżdża na zawody do Przemyśla, Zakopanego, Dubiecka i Wągrowca.
Trafia także na Mistrzostwa Polski Głucho-Niewidomych do Otwocka, gdzie w tym roku zajął drugie miejsce w swojej kategorii. Został dostrzeżony i pojawiła się propozycja wyjazdu na Mistrzostwa Świata w Szachy Osób Głucho-Niewidomych do szwajcarskiego Sankt Gallen, które odbędą się w 2008 roku. Będzie tam reprezentował Polskę w gronie nielicznej reprezentacji naszego kraju.
- Muszę teraz trenować solidniej i brać udział w zawodach szachowych. Konfrontacja z innymi zawsze mówi mi w którym momencie jestem. Trenuję ostro, codziennie przynajmniej cztery godziny, oczywiście z komputerem i szachownicą brajlowską. Czasami czuję się trochę przetrenowany, ale porzeźbię i dochodzę do siebie. Poza tym muszę myśleć jak znaleźć fundusze na przygotowania, szczerze mówiąc przydałby się sponsor, byłoby wtedy łatwiej.
POKONUJE SWOJĄ SAMOTNOŚĆ
Osoby niepełnosprawne, a szczególnie chyba osoby niewidome są często osamotnione. Nie inaczej jest z osobami głucho-niewidomymi.
- Szachy pozwalają mi pokonać samotność. To świat taki wirtualny, na którym toczy się równoległe życie. Ktoś walczy o teren, ktoś chce zająć czyjąś pozycję. Istnieje hierarchia. To wszystko zamknięte jest w świecie składającym się z 64 pól i 32 figur, którymi ja kieruję i wymyślam dla nich zadania. Skupiam się i koncentruję nad sytuacją na planszy. Stosuję strategię myśli dotykowej. Dotykam, a w głowie widzę szachownicę. Nie jest to zadanie łatwe, wszystko muszę pamiętać, ciągle sprawdzać na szachownicy jaka jest sytuacja. Zajmuje to sporo czasu. Często, gdy gram przeciwko osobie widzącej, to przegrywam, nie przez sytuacje na planszy, lecz przez to, że kończy mi się czas. Osoba widząca cały czas widzi szachownicę, analizuje sytuację, a ja mogę to robić poprzez dotyk tylko wtedy, gdy jest mój ruch.
- Gra w szachy przynosi mi dużo satysfakcji, dopinguje mnie do bycia lepszym. Dzięki temu udowadniam sobie, że mogę wiele zdziałać. Nauczyłem się koncentrować na problemie. Być cierpliwym i wytrwałym w realizacji planów. Dzięki szachom zawarłem wiele cennych znajomości.
- Tylko w roku 2007 spotkałem na swojej drodze trzech mistrzów Polski, na czele z Rafałem Gunajewem i Marcinem Chojnowskim. Znajomości często przydają się w moich podróżach. Ostatnio wsiadłem do pociągu chcąc udać się do Wągrowca. Pociąg jechał do Poznania, a ja byłem sam. Mam telefon komórkowy, więc zadzwoniłem do ochrony dworca poznańskiego. Uprzejmy ochroniarz odebrał mnie z pociągu i zaprowadził do najbliższego biura TPG w tym mieście.
- Tam koleżanki i koledzy pomogli mi wsiąść do autobusu jadącego do Wągrowca. I tak bez planowania dotarłem do celu. Liczą się tylko odwaga i wiara w ludzi, a wtedy szczęście musi przyjść. Tylko tak myśląc można coś osiągnąć.
- Chciałbym po prostu zrobić wszystko, by być z siebie słusznie dumnym i by inni mogli dzięki temu poczuć to samo. Los zawsze może odmienić się w dobrym kierunku, pomimo przeciwności.
Przykład Leszka Koczota jest wymowny oraz inspirujący. Wydawałoby się, że powinien siedzieć w domu i zajmować się sobą, a on wyprzedził wszelkie programy integracyjne kierowane do osób niepełnosprawnych. Sam zadbał o swój los. Dziś jest osobą w pełni samodzielną. Dużo czyta, to dzięki nowoczesnej technice informatycznej. Używa Internetu, śledzi codzienną prasę. Sam dotarł do programów pomocowych dla osób niepełnosprawnych. Dzięki programowi "Komputer dla Homera" ma nowy sprzęt komputerowy, specjalistyczne oprogramowanie i chęć rozwoju.
Źródło: ECHO DNIA PODKARPACKIE 2007r.